– Iwonko, w pierwszej części naszej rozmowy opowiedziałaś nam o tym, na jakie potrzeby odpowiada służba, którą się zajmujesz – Projekt 29:11. Początki wcale nie zapowiadały, że Twoja misja niesienia duchowej pomocy tak bardzo poszerzy granice, że przyłączą się do niej dziesiątki liderek z całej Polski. Wracając do poprzedniej części naszej rozmowy – jaki był kolejny krok po tym, jak zadałaś Bogu pytanie: „Czy jest coś więcej?”

 

-Wkrótce po tym przeżyciu, w dość niezwykłych okolicznościach znalazłam się w USA na studiach poradnictwa chrześcijańskiego, gdzie specjalizowałam się we wpływie rozwodu na dorosłe dzieci. 

 

-I celowo podkreślasz też fakt, że Bóg w tym momencie chciał zamknąć pewien etap w Twoim życiu, żeby otworzyć kolejne drzwi…

– Po trzech latach spotkań z mentorką Laurą Hash, miałam w sercu głębokie pragnienie stania się taką osobą, jaką moja mentorka jest dla innych. Byłam w nią naprawdę zapatrzona i… Bóg wysyłając mnie na studia do Stanów zadbał o to, żeby Laura nie stała się moim bogiem. Tak naprawdę to dopiero tam, w seminarium, Bóg skonfrontował mnie z całym ciężarem, jaki nosiłam w sobie, pokazał jak wielka i uzdrawiająca jest rola przebaczenia.

 

-Po tym procesie oczyszczenia i uzdrowienia wróciłaś do Polski, po dziewięciu latach – bogatsza o?…

-Wiedziałam, że Bóg wysyła mnie do USA, żeby mnie wyposażyć. Jednocześnie Bóg uczył mnie i w późniejszych latach nieustannie przypominał mi o tym, że to On zna czas i miejsce wypełnienia się Jego obietnic. Moim zadaniem było wciąż uczyć się posłuszeństwa i poddania się Jego woli…

 

-Czym były obietnice, które Bóg miał dla Ciebie i Twojego życia?

-Przez cały czas miałam w sobie obraz tego, że Bóg całe moje życie i doświadczenia, przez jakie przeszłam oraz to, do czego mnie wyposażał, wykorzysta i stworzy z tego chaosu coś, co tylko On potrafi doskonale zaplanować. To nie był łatwy czas, gdy pełna wiary i sił do działania wróciłam ze Stanów do Polski, by spotkać tu zupełnie inną rzeczywistość i potrzeby, niż sama to sobie wcześniej poukładałam w głowie, wymarzyłam. Sądziłam, że mam pomysł na służbę i na stawianie kolejnych kroków, a tymczasem nagle zupełnie nie umiałam wykorzystać tutaj tego, do czego zostałam wyposażona na zagranicznej uczelni. Co więcej, wróciłam tu już jako mężatka i wkrótce okazało się, że zostanę mamą…

 

-Jak w tym chaosie nieprzewidywalnych wydarzeń odnalazłaś Boży głos?

-W momencie, gdy nagle powstał we mnie wielki konflikt między tym, co pragnęłam robić, a okolicznościami, jakie mnie zastały w Polsce, usłyszałam w sercu, że Bóg otwiera przede mną teraz kolejny etap przygotowania do tego, co ma nadejść: etap modlitwy. Począwszy od tej chwili przez długi czas modliłam się o ludzi, których dotyka cierpienie, wciąż ten temat był dla mnie żywy. Po roku nastąpił przełom. Zostałam poproszona o pomoc pewnej rodzinie, w której dwie dorastające córki zmagały się z nagłym rozpadem małżeństwa rodziców. Nie bardzo wiedząc jak za pomocą dostępnych mi metod pomóc tym dziewczynom, zaczęłam pytać Boga w jaki sposób otworzyć ich serca. Wtedy Bóg pokazał mi, że młode osoby otwierają się najchętniej w środowisku rówieśników. Tak powstał program, który był początkiem Projektu 29:11 i początkowo polegał na organizowaniu weekendów dla małych grup dziewczyn. Wtedy na 10 dziewczyn przypadało 4 liderów, a program tych spotkań był bardzo podobny do tego, co dziś realizujemy jako weekendy „WYJŚCIE”. Podstawą było obudzenie świadomości na temat doznanych zranień, odkrycie i doświadczenie emocjonalnego bólu i oraz przejście przez niego chwytając się Boga i Jego Słowa. Następnym elementem było poprowadzenie tych osób w kierunku decyzji o przebaczeniu i – na koniec – chwycenie się życiodajnej ręki człowieka, w tym wypadku lidera, z którym uczestniczki mogą pozostawać w kontakcie również po tym wydarzeniu.

 

-Opis tego, czym zajmowałaś się wtedy, jeżdżąc po wielu miastach Polski i organizując tego typu wydarzenia dla lokalnych społeczności, rzeczywiście wygląda jak to, co dzieje się podczas dzisiejszych weekendów „WYJŚCIE”. Teraz jednak są to naprawdę duże konferencje, angażujące wielu wolontariuszy jako prelegentów, liderów i obsługę techniczną, zespół uwielbienia, warsztatowców, autorskie materiały do pracy samodzielnej i w grupie oraz wiele innych elementów, które sprawiają, że to wydarzenie ma niepowtarzalny klimat i atmosferę, do której chce się wracać … Zainteresowanie ze strony uczestniczek pokazuje, że weekendy „WYJŚCIE” okazały się bardzo potrzebnym i popularnym narzędziem „pierwszej pomocy emocjonalno-duchowej” i – tak jak to sobie w pewnym momencie wymarzyłaś – od tego roku mamy już cztery takie konferencje w Polsce… Czy od momentu, o którym wspominasz, wszystko zmierzało już prostą drogą do tego celu?

-Tak naprawdę to musiałam jeszcze dorosnąć do tych marzeń i Bóg doskonale o tym wiedział… Wtedy zupełnie nie wyobrażałam sobie, że mogłabym wyjść gdziekolwiek poza przestrzeń małych grupek. Jako typowy sangwinik, zawsze kierowałam się harmonią, wolałam niewielkie, kameralne spotkania niż atmosferę zatłoczonych miejsc, cieszyła mnie możliwość kontaktu w cztery oczy z rozmówcą. Nawet do głowy mi nie przychodziło, że mogłabym kiedyś przemawiać na dużej konferencji do ponad stu osób! To Bóg musiał wzbudzić we mnie to pragnienie. I, trzeba przyznać, miał na to swój sposób…

 

– Pewnie znów Cię czymś zaskoczył?

-Tak, bo właśnie wtedy, gdy myślałam, że wszystko rozwija się zgodnie z planem i przynosi owoce, które pokazują mi, że ten kierunek jest właściwy, Bóg nagle powiedział mi: STOP! Splot różnych okoliczności uniemożliwił mi dalsze realizowanie projektu weekendów dla małych grup i w jednej chwili wszystkie moje plany zdawały się leżeć w gruzach. Pytałam Boga, co się dzieje i jedyne, co usłyszałam, to że teraz nadszedł kolejny etap przygotowań poprzez modlitwę. Nie umiałam odgadnąć Bożych zamysłów, ale wytrwale czekałam, modląc się, a nawet poszcząc. Wreszcie, po roku, który był dla mnie prawdziwym testem wiary i posłuszeństwa, nastąpił kolejny przełom. Tym razem Bóg przyszedł do mnie z wizją, która pokazała mi, jak Jego plan wobec tego, co robiłam dotychczas, jest znacznie większy i Bóg pragnie w sposób, jaki kiedyś przeraziłby mnie, poszerzać granice tego, co noszę w sercu i co już zaczęłam realizować. Ta wizja była tak realistyczna, że przełamała mój lęk przed czymś znacznie większym, co wkrótce miało nastąpić.

 

-Dostałaś też od Boga jakieś konkretne wskazówki, jak tę wizję realizować?

-Zdałam sobie sprawę, że wszystko, o czym w tym czasie słyszę i czytam wskazuje na konkretną biblijną postać: na Mojżesza. Zaczęłam studiować jego historię i uderzyły mnie w niej słowa Boga, które kierował do swojego wybranego sługi: „Dosyć napatrzyłem się na udrękę ludu mego w Egipcie i nasłuchałem się narzekań jego na ciemięzców, znam więc jego uciemiężenie. Zstąpiłem, aby go wyrwać z ręki Egiptu i wyprowadzić z tej ziemi do ziemi żyznej i przestronnej…” czytając te słowa miałam wrażenie, że Bóg wypowiada je teraz ponownie, widząc cierpienie młodych ludzi, ginących w niewoli Bożego przeciwnika. W sercu poczułam, jakby kolejne wersety skierowane były wprost do mnie: „Teraz oto doszło wołanie Izraelitów do Mnie, bo też naocznie przekonałem się o cierpieniach, jakie im zadają Egipcjanie. Idź przeto teraz, oto posyłam cię do faraona i wyprowadź mój lud, Izraelitów, z Egiptu” (2 Moj 3,7-10). Bóg znał też mój lęk przed podjęciem tak dużego wyzwania „wyprowadzenie jego ludu z niewoli” i utwierdzał mnie w tej nowej misji Swoim zapewnieniem: „Ja już mam plan na ich wyjście. A Ty tylko idź w Mojej asyście.” Te słowa zdjęły ze mnie cały lęk – nagle poczułam się naprawdę lekko, bo zdałam sobie sprawę, że to Bóg wziął na siebie cały ciężar tego wyzwania i niesie go, pozwalając mi kroczyć tuż obok Niego. Tak właśnie na moich oczach Bóg w zdumiewający sposób konsekwentnie usuwał i moje obawy i przeszkody, które wydawały mi się do tej pory po ludzku nie do przeskoczenia – i wkrótce odbył się pierwszy ogólnopolski weekend „WYJŚCIE”.

 

– Iwonko, mając nie tylko wykształcenie w kierunku poradnictwa chrześcijańskiego, ale też po tak wielu latach doświadczeń, stałaś się dla młodego pokolenia osobą, która często bywa proszona o radę, o duchową pomoc, jesteś wciąż pytana o opinię na temat trudnych spraw dotyczących i życia i wiary… Jak Ty sama czujesz się w roli, która wynurza się z charakteru Twoich działań i z tego, kim stałaś się poprzez Twoją osobistą historię „wyjścia” – w roli mentora i duchowego przewodnika?

-To, co zawsze mnie charakteryzowało, to dostrzeganie potrzeby pojedynczej osoby, zanim zobaczę potrzebę tłumu. Zawsze szukam przestrzeni do rozmowy w małym gronie, a najlepiej osobiście, twarzą w twarz z drugą osobą – w takiej relacji wciąż czuję się najlepiej. W ostatnich latach dużym wyzwaniem dla mnie okazuje się brak wystarczającej ilości czasu na angażowanie się w wiele takich procesów czy relacji jednocześnie – dlatego zaczęłam dążyć do służby mentorskiej w małych, zamkniętych grupach. Często też zdarza mi się bywać mentorem poprzez spotykanie kogoś, kogo historię już poznałam, co jakiś czas w jakimś miejscu Polski i powiedzenie tej osobie tego, co właśnie widzę, że ona potrzebuje ode mnie usłyszeć w tym momencie i miejscu, w którym teraz się znajduje. Zauważyłam, że to też przynosi efekty i cieszy mnie, gdy mogę być w ten sposób używana.

 

-A czy według Ciebie mentor powinien mieć mentora?

Niedobrze jest, gdy lider zostaje sam. Na każdym etapie rozwoju służby Bóg pokazuje nam pewne konkretne „dziury” i wtedy jest czas na to, żeby przystanąć i w nie zajrzeć, bo inaczej staną się przeszkodą na drodze naszego dalszego rozwoju. Tą „dziurą”, którą teraz dostrzegam, jest mój strach przed otwartą konfrontacją z osobami, z którymi pracuję. Trudno jest mi korygować działania innych, przekazując im prawdę w miłości. Tak naprawdę tego typu sytuacje stanowią niepowtarzalną okazję do własnego rozwoju, do mierzenia się z samą sobą. Potrafię już zauważyć, co groziłoby mi i całemu projektowi, za który jestem odpowiedzialna, gdybym pozostała na tym etapie i nie zaprosiła do dialogu moich mentorów. Wielką pułapką dla mentora jest moment, w którym stałby się zbyt dumny, by prosić innych o pomoc, o radę lub by przyjąć napomnienie, które często Bóg przekazuje przez ludzi pozornie zupełnie przypadkowych, niepozornych…

 

-Czy jest jeszcze coś, o czym lider i mentor nie powinien nigdy zapominać?

Jako odpowiedzialny lider muszę pamiętać, żebym zawsze miała kogoś, przed kim mogę się otworzyć. Gdy stajemy się mentorami i – w pewien sposób autorytetami – dla innych, bardzo łatwo jest obwarować samego siebie murem, przestać się otwierać, przestać szukać okazji by odsłonić i wylać całe swoje wnętrze przed drugim człowiekiem. Na przykładzie wielu różnych sytuacji – nie tylko ze swojego życia – zauważyłam, że często długotrwałe bycie liderem zamyka nas na szukanie pomocy, gdy jej potrzebujemy, na mówienie o bólu… Taki stan bywa bardzo niebezpieczny zarówno dla samego lidera, jak też dla jego relacji z innymi osobami.

 

-Na koniec naszej rozmowy, chciałabym poprosić Cię o podzielenie się tym, do czego mogłabyś zachęcić wszystkich obecnych i przyszłych liderów, oraz te osoby, które wciąż szukają swojego powołania i być może nie są pewne, jak je odkryć i za czym podążać?

-Chcę, żeby ludzie wiedzieli, że jeśli Bóg mógł wykorzystać mnie i to, kim byłam, to może użyć każdego. Osobiście jest mi bardzo bliska postać Mojżesza, jako tego, który od początku miał wielkie poczucie niesprawiedliwości, ale też często stawał w obliczu strachu i wtedy, mimo lęku, okazywał jak jego serce było gotowe, żeby słuchać Pana. Gdy myślę o sobie, pamiętam, że nigdy w szkole nie byłam prymusem. Nic nie zapowiadało tego, że moje życie może być w jakiś wyjątkowy sposób użyte, nie zapowiadałam się nawet na młodzieżowego lidera (którym później zostałam) – miałam natomiast wrażliwe, wierne serce. A jednak musimy pamiętać, że Boża moc nie jest naszą mocą i choć może wypływać z nas, my tylko dajemy siebie do dyspozycji, bo sami z siebie niczego nie możemy uczynić…

 

-Gdybyś miała podsumować to, co mieści się w granicach naszych możliwości i naszej odpowiedzialności w kilku najważniejszych krokach, to jak by one wyglądały?

 

-Po pierwsze: bądź wierny w małym. Tylko wtedy Bóg będzie podsuwał Ci coraz większe rzeczy.

Po drugie: chodzenie w wierze. Gdybym nie uwrażliwiała własnego serca na Boży szept, być może nigdy nie usłyszałabym Jego odpowiedzi… Uczenie się słuchania i rozpoznawania Bożego głosu jest kluczowe – w przeciwnym razie grozi nam pozostanie w miejscu.

Po trzecie: stawianie kolejnych kroków wiary w oparciu o to, co rozeznajesz jako Boże wskazówki dla twojego życia. Zauważyłam na tym etapie pewną prawidłowość: za każdym razem, gdy stałam przed podjęciem kolejnego dużego kroku wiary, towarzyszyło mi tak wiele lęku i obaw, że tylko mocne uchwycenie się Bożych obietnic sprawiało, że nie pozwalałam, by przeciwnik mnie powstrzymał. Mocna wiara, posłuszeństwo i wytrwałość w modlitwie są tym, co pozwala nam sięgać po to, co Bóg zaplanował dla naszego życia i wypełniać Jego wolę przechodząc zwycięsko przez próby, które czasem wyglądają na przeszkody.  

I właśnie wytrwałości i wielu owoców na tej drodze, którą Bóg Cię dziś prowadzi, gorąco Ci życzę, dziękując za tę wyjątkową rozmowę.

 

Z Iwoną Eifling rozmawiała Anna Tomczyk Zespół Leaderstyle